Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej
491
BLOG

Ziemkiewicz: I ty zostaniesz antysemitą!

Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej Polityka Obserwuj notkę 23
Biskup Williamson stał się symbolem. Pytanie − czego? Jego krytycy, jak i większość piszących o sprawie mediów, bez wahania odpowiedzą: odradzania się i narastania antysemityzmu, za który jak zwykle odpowiedzialny jest Kościół katolicki oraz pozostające pod jego wpływem środowiska konserwatywne. Przypadek lefebrystowskiego biskupa negującego nie tyle sam fakt zbrodni dokonanej na Żydach, co jej rozmiary i wyjątkowość, przedstawiany jest przez liderów organizacji żydowskich jako ogniwo w łańcuchu rozmaitej wagi zdarzeń, od takich, jak proces beatyfikacyjny Piusa XII, po przytaczane z niezwykłą uwagą przez izraelską czy amerykańską prasę okrzyki na odbywającym się gdzieś w Polsce spotkaniu z Jerzym Robertem Nowakiem. Wszystkie one dowodzić mają tezy, iż religia chrześcijańska, a szczególnie kościół katolicki, „nie zrozumiały lekcji holocaustu”. Innymi słowy, dopóki chrześcijańscy konserwatyści nie zostaną skutecznie „wyleczeni” ze swego genetycznego antysemityzmu, pozostają groźni. Prosty z tego wniosek, że wobec katolików należy zachowywać szczególną czujność, nie szczędzić im pouczeń i przy nadarzających się okazjach mobilizować z całą energią przeciwko nim światową opinię publiczną. Regułą działania organizatorów publicznego oburzenia jest przy tym pomijanie wszelkich łagodzących sprawę kontekstów, wyrywanie z kontekstu i wyolbrzymianie poddawanych krytyce wypowiedzi. Wbrew temu, co ktoś zupełnie niezorientowany mógłby sądzić, ani schizma arcybiskupa Lefebvre’a, ani decyzja Benedykta XVI o jej zakończeniu nie miały nic wspólnego ze stosunkiem Kościoła do Żydów – wyjąwszy kwestię, czy katolicy powinni nadal, jak przed soborem, modlić się o nawrócenie Żydów, czy też w nowoczesnym duchu uznać, iż w dzisiejszych czasach trzymanie się, choćby tylko w teorii, ewangelicznego nakazu „nawracajcie inne narody” jest już passe i w imię świętego spokoju Kościół winien nad tymi słowami Chrystusa przejść do porządku dziennego. Nie ma powodu nie wierzyć słowom Papieża, iż podejmując decyzję w sprawie lefebrystów nie znał fatalnej wypowiedzi biskupa Williamsona, a przywrócenie schizmy do łączności z Kościołem nie oznacza akceptacji dla poglądów jednego z jej uczestników w kwestii pozostającej poza istotą problemu. Zresztą Williamson został za głoszenie tych poglądów usunięty przez swą wspólnotę z dotychczas zajmowanego stanowiska kierownika lefebrystowskiego seminarium duchowego. W każdym innym wypadku zapewne by to wystarczyło. Weźmy dla porównania wypowiedzi szowinistycznego izraelskiego rabina Szlomo Awinera, który wzywał żołnierzy do bezwzględnego obchodzenia się z Arabami, wywodząc, iż okrucieństwo wobec wrogów Izraela miłe jest Bogu, i który ostatnio w niewybrednych słowach znieważał Polaków (godne zauważenia jest, iż czynił to wyraźnie zainspirowany „rewelacjami” Jana Tomasza Grossa, cytując go niemal dosłownie). Jako wpływowy rabin i jako przywódca małej, ale liczącej się w jego państwie partii religijnej Awiner jest bez wątpienia osobą co najmniej równie wpływową, jak Williamson. A przecież każdy wie, że naiwnością byłoby liczyć, że spotka się z potępieniem choć w dziesiątej części porównywalnym do tego, jakie wzbudziło zdjęcie ekskomuniki ze wspólnoty mającej w swych szeregach biskupa publicznie podającego w wątpliwość, czy hitlerowskie zbrodnie na Żydach miały rzeczywiście tak wielkie rozmiary, jak przyjęło się uważać. Można by w owej dysproporcji widzieć szczególną antykatolicką zajadłość − i bez wątpienia ona także w niedawnej nagonce na Williamsona i na Benedykta XVI się zaznaczyła, szczególnie w postawie chętnie podchwytujących wszelkie antykościelne hasła lewicowo-liberalnych mediach. Ale u podstawy zjawiska leży coś innego. Pouczająca jest lektura wywiadu, jakiego udzielił ostatnio tygodnikowi „Przekrój” Elie Wiesel − laureat nagrody Nobla i ponad 130 doktoratów honoris causa, uważany za twórcę samego pojęcia „holocaust”, niestrudzony strażnik pamięci jego ofiar i tropiciel przejawów antysemityzmu. Elie Wiesel, jeden z Ocalonych, były więzień Auschwitz, korzysta w swej działalności publicznej ze szczególnego immunitetu, jaki zwykliśmy przyznawać ludziom tkniętym szczególną tragedią. Komuś, kto np. utracił najbliższą osobę (a Wiesel stracił w Auschwitz całą rodzinę) pozwalamy rzucać najbardziej nawet niesprawiedliwe oskarżenia i obelgi, za które każdego innego znieważony podałby do sądu. Specjalnością noblisty stały się więc napaści tak brutalne i stanowcze w tonie − jak np. głośna zapowiedź, iż Polska będzie „atakowana i upokarzana” na arenie międzynarodowej, dopóki nie zaspokoi materialnych roszczeń organizacji żydowskich − że większość żydowskich liderów czuje się w obowiązku od nich dystansować, choć oczywiście w sposób niezwykle delikatny. We wspomnianej rozmowie Wiesel formułuje zwięźle i wyraźnie sposób myślenia, który od pewnego czasu nazywany jest „religią holocaustu”. Rzecz w założeniu, iż holocaust był w dziejach zbrodnia tak wyjątkową i jedyną, iż niedopuszczalne są nie tylko „jakiekolwiek formy jego negowania”, ale nawet wszelkie porównywanie z innymi znanymi z historii aktami ludobójstwa. Holocaust tak traktowany w istocie nie jest już wydarzeniem historycznym, ale dogmatem religijnym, i, jak to przy naruszaniu dogmatu religijnego, nie ma żadnej gradacji winy: czy ktoś twierdzi, że zbrodni w ogóle nie było, czy próbuje zweryfikować liczbę ofiar albo w świetle nieznanych wcześniej dokumentów ustalić, w jaki sposób one ginęły, czy próbuje na przykład analizy sytuacji socjologicznej w jakiej narodziły się plany zbrodni (co przez fanatyków „religii holocaustu” natychmiast uznawane jest za „próbę udowadniania, że Żydzi sami byli sobie winni”) − popełnia zbrodnię najwyższą i musi być całkowicie wyeliminowany z życia publicznego, a jego środowisko zmuszone do oczyszczenia się i publicznego ukorzenia. Tymczasem argumenty, po jakie na rzecz tezy o absolutnej wyjątkowości holocaustu w historii sięga Wiesel są nieprawdziwe w sposób oczywisty dla w miarę pilnego szóstoklasisty. Twierdzi Wiesel, iż nigdy wcześniej nie zdarzyło się, aby celem reżimu była całkowita likwidacja jakiegoś narodu „nie posiadającego państwa” (co zmienia tu „posiadanie państwa”? Chyba tylko to, że pozwala przejść do porządku dziennego nad zbrodniami Hitlera na Polakach, jako mniej ważnych, skoro ci państwo − do czasu − posiadali?). Los tureckich Ormian czy Tatarów Krymskich wystarczająco wymownie zadaje kłam uroszczeniom Wiesela. „Tylko Żydzi ginęli dlatego, że byli Żydami” − oznajmia Wiesel, co jest poglądem tyleż popularnym wśród jego wyznawców, co krańcowo kłamliwym. Od samego zarania, gdy Brytyjczycy dokonali wynalazku obozów koncentracyjnych, zamykani w nich Burowie umierali wyłącznie dlatego, że mieli nieszczęście należeć do narodu uznanego przez dowódców armii kolonialnej za wrogi. Narodowość byłą wyłączną winą wspomnianych już Ormian, ofiar stalinowskich deportacji, rzezi wołyńskich; narodowość była jedyną przyczyną cierpień i śmierci Chińczyków i Koreańczyków eksterminowanych w latach trzydziestych przez Japończyków; jeśli zaś pod uwagę wziąć „winę” pochodzenia z określonej grupy społecznej, to narzucają się pamięci zbrodnie wszelkich rewolucji, od francuskiej począwszy, a jeśli wyznanie − to przyjdzie się cofać aż do średniowiecza czy starożytności. Edykty średniowiecznych władców muzułmańskiego Egiptu, nakazujące wytępienie Koptów jak najbardziej mieszczą się w mającym określać wyjątkowość holocaustu zamiarze „biologicznego zgładzenia całego narodu, nie posiadającego swego państwa”. „Podczas wojny nikt Żydom nie zazdrościł, a teraz ustawia się kolejka” − te z kolei słowa jednego z twórców „religii holocaustu” i jej najbardziej znanego kapłana uzasadniać ma uznanie za „podłość” twierdzenie, jakoby żydowskie ofiary Hitlera zasługiwały na współczucie w tym samym stopniu, co ofiary innych zbrodni. Wiesel stawia sprawę jasno: cierpienie Żydów nie ma sobie równych i przywoływanie przez innych, na przykład Polaków, swych cierpień do cierpień narodu wybranego jest „wymazywaniem Żydów z tego pejzażu” [tj. pejzażu martyrologii, w której należne jest im miejsce centralne]. Trudno nie dostrzegać w tych słowach autentycznego obłędu. Obłędu wyrażającego się nie tylko fałszowaniem historii i pogardą dla nie-żydowskich ofiar Hitlera, nie mówiąc już o ofiarach innych ludobójstw, ale także całkowitą nieświadomością, iż narzucanie światu takich chorych poglądów jako stanowiska obowiązującego wśród Żydów jest właśnie prostą drogą do wypierania przez świat pamięci o tej zbrodni, i najlepszym sposobem umocnienia na skalę globalną namiętności antysemickich. Skutki upowszechniania „religii holocaustu” są wielorakie. Najprostszą reakcję emocjonalną możemy obserwować w środowiskach czarnych Amerykanów, gdzie − przy zakłopotanym milczeniu białych elit i liberalnych mediów − nienawiść do Żydów kwitnie i jest wręcz częścią „afroamerykańskiego” etosu. Murzyńscy wykładowcy rozmaitych „african studies” i aktywiści mobilizują czarnych przeciwko Żydom prostym hasłem, iż „kradną współczucie świata” należne ofiarom tego, co było naprawdę największą zbrodnią w dziejach ludzkości, czyli handlu niewolnikami; handlu, w którym Żydom przypisuje się niepoślednią rolę. Ponieważ biali są wobec każdej tezy czarnych radykałów intelektualnie bezbronni, nie widać dobrej dla Żydów perspektywy ułożenia stosunków z coraz bardziej świadomą swej siły i nabierającą znaczenia elitą kolorowych. Podobnie, jak bezsilność i wręcz strach przed nie wahającym się sięgać po przemoc i zbrodnię Islamem nie pozwala tradycyjnej, białej elicie przeciwstawiać się antysemityzmowi Muzułmanów. Spłaszczenie win, jakiego dokonuje „religia holocaustu”, wręcz produkuje negacjonistów − osobiście sądzę, iż biskup Williamson jest takim właśnie przypadkiem. Natura ludzka źle znosi prawdy nieweryfikowalne, właściwa jej ciekawość i przekora każe każdemu kolejnemu pokoleniu powątpiewać w zastane poglądy, a nawet bez powątpiewania − szukać nowych szczegółów, nowych spojrzeń. Jeśli pod anatemę zaczyna podpadać każde, dosłownie każde badanie historyczne podważające raz ustalone liczby i interpretacje co do holocaustu, jeśli, mówiąc krótko, holocaust można tylko przyjąć do wiadomości w całej rozciągłości, jako nienaruszalny dogmat, albo całkowicie zanegować – to na mocy zwykłej ludzkiej skłonności do wątpienia w zastane będzie on coraz częściej negowany. Na początku dzieje się to oczywiście tam, gdzie Żydzi są postrzegani jako wrogowie i oprawcy; w krajach muzułmańskich powszechne jest dziś przekonanie, iż opowieść o zagładzie Żydów to zwykła propaganda, którą należy stanowczo zwalczać i ośmieszać (wspomnijmy kuriozalną wystawę anty-holocaustowej satyry pod honorowym patronatem prezydenta Iranu). Z szeregu przyczyn, obejmujących i wspomniany już strach przed Muzułmanami, i właściwe dla tej formacji nienawiść do „amerykańskiego imperializmu”, którego wykonawcą ma być państwo Izrael, oraz globalnych korporacji i banków, których szefów stereotyp widzieć każe w bezwzględnych Żydach, negacjonizm muzułmański stopniowo przyjmuje się także na europejskiej lewicy, co zresztą w najmniejszym stopniu nie przeszkadza jej szermować wobec przeciwników tradycyjnym oskarżeniem o antysemityzm i dowolnie wskazywać go w ich tradycji (o czym za chwilę). Zakrawa to na paradoks, ale w dobie wielkiego upadku rozumu, jaki przyniosła epoka dominacji mediów elektronicznych z ich wyrugowaniem zdań przez migające obrazy i logiki przez nieskrępowane emocje, nie powinno dziwić, że z jednej strony negując holocaust, z drugiej strony używają go muzułmańscy radykałowie i pozostający pod ich wpływem lewicowcy przeciwko Żydom. Poręczny, uproszczony obraz holocaustu stworzony pod wpływem ludzi pokroju Wiesela pozwala mediom ukuć morderczo skuteczny, bo w wielu kręgach chętnie przyjmowany nowy stereotyp, w którym teraz to Żydzi (Izraelczycy) są nazistami, Palestyńczycy ofiarami „nowego holocaustu”, a strefa Gazy gettem warszawskim. Swobodne wymienianie pojęć „Żydzi” (gdy potępiamy „faszystów” w rodzaju Williamsona i Papieża) i „Izrael” (gdy solidaryzujemy się z ofiarami żydowskiego nacjonalizmu) sprawiają, że mimo wszelkich swych wpływów Żydzi coraz wyraźniej walkę z tym stereotypem przegrywają. Tu wypada powrócić do wątku szczególnej siły zarzutów stawianych Kościołowi. Na pierwszy rzut oka to, że liderzy organizacji żydowskich pozwalają sobie na publiczne dyktowanie Papieżowi, kogo wolno mu beatyfikować albo nominować, wydaje się dowodem ich siły. W istocie nagonkę na Papieża, rozpętaną w kontekście Williamsona, uznałbym ze przejaw słabnięcia diaspory żydowskiej i przejmowania stosowanej przez nią od lat poręcznej pałki antysemityzmu przez emancypującego się dotychczasowego jej sojusznika, jakim były, mówiąc umownie, lewicowo-liberalne salony. Ponieważ Kościół, katolicyzm i konserwatyzm, jako główny sprawca opresji gejów, kobiet i innych mniejszości jest tu wrogiem wspólnym, każdy atak liderów żydowskich idący w tym kierunku zyska potężne wsparcie mediów. Ale nie musi to już być regułą tak niezawodnie obowiązującą, jak w czasach polowania przez amerykańskie organizacje żydowskie na banki, rządy czy koncerny upatrzone do oskubania pod pretekstem „odszkodowań” za holocaust (odszkodowań w cudzysłowie, bo przecież nie trafiały one do rzeczywistych ofiar czy ich spadkobierców, ale do środowisk, które w latach II wojny zachowywały wobec informacji o dokonującej się Zagładzie europejskich pobratymców, najdelikatniej mówiąc, chłodną rezerwę). W każdej chwili dotychczasowy sojusznik może bowiem sięgnąć po argument − a co wy wciąż o Tamtym, przecież prawdziwego holocaustu dokonujecie dzisiaj sami na Palestyńczykach! Wbrew stereotypowi więc, to nie wielkie międzynarodowe (w istocie amerykańskie) organizacje żydowskie, ani tym bardziej nie Izrael należy wskazać jako głównego beneficjenta „religii holocaustu”. Najbardziej zyskały na nim owa niepochwytna, trudna do opisania sieć połączonych ideowym pobratymstwem i poczuciem misji prowadzenia ludzkości ku Postępowi aktywistów, intelektualistów i lewicowych polityków, którą skrótowo przyjęło się nazywać salonami. To im podali Żydzi do ręki nader poręczny młot na chrześcijan, prawicowców, nacjonalistów i wszelkich innych „wrogów” Postępu. Przerażające rozmiary i zimna precyzja hitlerowskiego ludobójstwa na Żydach, wstrząsające dla każdego, kto się z nimi zapoznał (a przecież w kulturze Zachodu jest to temat bodaj najsilniej od lat obecny) sprawia, iż rzucenie anatemy motywowane zarzutem antysemityzmu stało się i niezwykle łatwe, i bardzo skuteczne. Wystarczy tylko odpowiednie medialne nagłośnienie. Opisywałem wielokrotnie, jak z powodzeniem używa tego mechanizmu w Polsce michnikowszczyzna, i nie chcę nad miarę mnożyć przykładów, których jest bardzo dużo. Sięgnę po jeden tylko wątek − dowolność w używaniu pałki „antysemityzmu” w polityce historycznej, jaką prowadzi to środowisko, konsekwentnie wychowując swych czytelników przekonaniu, iż tradycja polskiej kultury dzieli się na zdrowy, postępowy nurt „Wiadomości Literackich” oraz lewicy, i zły, fundamentalnie antysemicki nurt endecki. Ten prosty obraz nie wytrzymuje jakiejkolwiek konfrontacji z wiedzą historyczną. Mało który polski inteligent (z czytelników „Wyborczej” zapewne żaden) wie, iż Witold Gombrowicz, czczony jako osobisty wróg Romana Giertycha, wszedł do polskiej literatury z rekomendacją czołowego ówczesnego żydożercy Adolfa Nowaczyńskiego, witany entuzjastycznie jako autor mówiącego „całą prawdę o podstępnym zażydzaniu kultury polskiej” i „dojmująco aktualnego” opowiadania „Krótki pamiętnik Jakóba Czarnieckiego”. Gombrowicz oczywiście odcinał się (ale dopiero po latach) od antysemickiej interpretacji tekstu i ubolewał, że z powodu niewczesnego ogłoszenia go arcydziełem właśnie przez Nowaczyńskiego stał się z punktu pisarzem źle widzianym w kręgu „Wiadomości”. Można sądzić, że gdyby po tradycję Gombrowicza sięgał dziś nie właśnie salon, ale kto inny, ten antysemicki tekst mógłby zostać w jego twórczości wyeksponowany i stanowić podstawę dla objęcia pisarza „dyskursem wykluczenia”. Zresztą podobny zabieg mógłby dotyczyć praktycznie każdego człowieka tych czasów − weźmy, inny przykład, cytowany przez amerykańską autorkę list Władysława Broniewskiego wyjaśniającego przyczyny zerwania z „żydkami z Ziemiańskiej” i przy okazji snującego dywagacje o tym, dlaczego Słowianin nadaje się na poetę, a praktyczny, ograniczony spryt „żydka” pisanie dobrych wierszy mu uniemożliwia. Broniewski w żadnym okresie swego życia nie był endekiem − był po prostu dzieckiem swoich czasów, w których przekonanie, iż rasa determinuje sposób myślenia, zdolności i cechy charakteru było powszechnie uważane za oczywiste, także przez Żydów. „Fronda” poświęciła niedawno spory artykuł porównaniu cytatów z „wiadomości Literackich” z jednej, a „Prosto z mostu” z drugiej strony, dowodząc, iż dowolnie je traktując i wyrywając z historycznego kontekstu, można by swobodnie uznać te pierwsze za pismo jadowicie antyżydowskie, z czołowym żydożercą Słonimskim, a drugie − za postępowe i życzliwe mniejszościom, zwłaszcza seksualnym. W istocie, gdy wyrywając cokolwiek z historycznego kontekstu, etykietę antysemity przykleić można każdemu − szczególnie ciekawe jest tropienie zasady, wedle której są one przyklejane bądź nie. Swego czasu jakiś młody gorliwiec jako antysemitę zdemaskował Kornela Makuszyńskiego, na podstawie felietonu z lat dwudziestych. Gdy napisałem felieton wyśmiewający tę demaskację, ówczesny redaktor naczelny „Gazety Polskiej” zatrzymał go − do tego stopnia sterroryzowany był powtarzającymi się zarzutami antysemityzmu wobec gazety. Moja irytacja była tym większa, że młodego demaskatora wykpił wkrótce potem w „Polityce” Ryszard Marek Groński; tym razem etykiety salon postanowił nie nalepiać. Żeby nie dłużyć tych przykładów, wspomnę o jeszcze jednym, niezwykle charakterystycznym. W żadnej prawie antologii poezji polskiej ani tekście publicystycznym nie spotkałem się z przywołaniem powojennych utworów Jerzego Pietrkiewicza, takich jak przejmujący wiersz „Robiąc rachunek wstydu” („Nienawiścią opięci jak mundurem / Nazarejczyka wypędzaliśmy razem z kramem /ale nas spotkał przy prętach luf, pod murem / tym samym”) Wiersz napisany przez jednego z artystów uwiedzionych w późnych latach trzydziestych ideologią radykalno-narodową, opublikowany w sztandarowym piśmie emigracyjnego Stronnictwa Narodowego, jest znakomitym artystycznie wyrazem ekspiacji i poety, i jego środowiska. Ale oczywiście endecy do żadnego „rachunku wstydu” nie mają prawa, oni muszą być w inteligenckim widzeniu historii jednoznacznymi demonami, „czarnym ludem”, z którego nic nigdy nie zmaże hańby getta ławkowego. Co innego lewicowi patroni salonu, umoczeni w najgorsze stalinowskie brudy − ich rozliczeniowe wiersze prezentowane są szeroko jako dowód, że przecież z czasem przejrzeli na oczy, odcięli się, a więc nie ma im czego wypominać. Przykłady można by mnożyć, nie tylko te z naszego, polskiego bagienka − posługiwanie się jako pałką oskarżeniem nie to już nawet, że o negowanie ustalonej raz na zawsze prawdy o holocauście, ale o nie dość gorliwe oddawanie czci jego ofiarom, o niedostateczne odcinanie się od osób napiętnowanych przez kapturowe sądy salonów za antysemityzm, jest w elitach dzisiejszej Europy Zachodniej i USA wciąż powszechne, wcale nie kłócąc się ze stopniowo je ogarniającymi nastrojami antysemickimi. Znana anegdota przypisuje Hermanowi Goeringowi słowa „to ja decyduję, kto jest Żydem!”, wypowiedziane, gdy rasowe czyszczenie armii dotarło do jednego z jego zaufanych zastępców. Wedle tej samej zasady „religia holocaustu” dała dziś salonom prawo decydowania, kto jest antysemitą, i dopóki pomaga im ono w atakowaniu odwiecznych wrogów, nie zamierzają z niego rezygnować. *** PS. Ogłoszenia drobne po raz wtóry: w najbliższy czwartek, 5 marca, w starym gmachu BUW na Uniwersytecie Warszawskim o godzinie 20.15 odbędzie się spotkanie pt. Polskość jako źródło przykrości. Wokół "Żywiny" Rafała Ziemkiewicza. W dyskusji udział wezmą Dariusz Karłowicz, Tomasz Terlikowski oraz autor książki. Zapraszają Fundacja Odpowiedzialność Obywatelska we współpracy z NZS i Akademickim Radiem Kampus, no i ja oczywiście.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka