Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej
646
BLOG

Ziemkiewicz: ręce precz od (prawdziwego) Wołodyjowskiego

Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej Kultura Obserwuj notkę 11
Chciałbym, żeby moje sobotnie felietony różniły się nieco od codziennych komentarzy politycznych w „Perłach i plewach” – w końcu zaczyna się weekend, kto może, stara się po wyczerpującym tygodniu nieco odchamić, obejrzeć film, wyjść gdzieś, może nawet do teatru… W weekendowych gazetach też zresztą częściej niż w tygodniu pojawia się tematyka luźniejsza, a nawet jeśli poważna, to nieco luźniej potraktowana. Niekiedy zbyt luźno. Tak właśnie się zdarzyło w ubiegłym tygodniu w wywiadzie zamieszczonym przez naszą gazetę z Janem Klatą, który wystawił właśnie spektakl na motywach trylogii Sienkiewicza. Znany reżyser tak się w rozmowie retorycznie rozbujał, że nazwał bohatera mojego dzieciństwa, Wołodyjowskiego, „nieudacznikiem”. Mówiąc ściśle: rzucił tę obelgę nie na postać literacką, „pana Michała” z serialu, który rozpalał moją kilkuletnią wyobraźnię, ale na historycznego „Hektora kamienieckiego”, Jerzego Wołodyjowskiego, którego doczesne szczątki do dziś spoczywają w krypcie pofranciszkańskiego kościoła w Kamieńcu Podolskim. I tego właśnie pozostawiać bez sprostowania nie mogę. Co się tyczy Wołodyjowskiego powieściowego, w porządku, Klata ma rację, taki on jest, jak epoka, która Sienkiewicza wydała i − dodam − jak sobie wymarzył nieco zakompleksiony na punkcie swej marnej postury pisarz. Samobójczy gest powieściowego bohatera jest po troszę kabotyński, po troszę bezsensowny, a wręcz głupi i zbrodniczy, bo, nad czym Sienkiewicz się prześlizguje (ale nie zaprzecza, by nie wpaść w kolizję z historyczną prawdą) Pan Michał wysadza się wszak z mnóstwem Bogu ducha winnych żołnierzy, którzy nie zdążyli wyjść z twierdzy; na dodatek wystawia na hazard bezpieczeństwo mieszczan, gdyż Turcy uznać mogą wysadzenie zamku za zerwanie warunków gwarantującego im bezpieczeństwo pokoju. Ale nazywać historycznego Wołodyjowskiego „nieudacznikiem”, bo nie zdołał obronić potężnej z natury twierdzy i na dodatek zginął w przypadkowym wybuchu? Tu już Klata doprawdy nie wie, co plecie. Pomińmy, że z tego, co o nim wiemy, rzekomy nieudacznik zdecydowanie radził sobie w życiu. Cieszył się lokalną sławą jako dowódca jazdy i zagończyk (w Kamieńcu jest bez wątpienia najwyższym wojskowym autorytetem), pochodząc z biednej, drobnej szlachty dochrapał się urzędu Stolnika Przemyskiego i chyba niezłego mająteczku (być może z wojennych łupów) skoro w kampanii 1672 stać go było na wystawienie własnego oddziału piechoty. Fakt, że jako dowódca w Kamieńcu niezbyt się sprawdził, ale, po pierwsze, twierdza była tak zaniedbana i niedozbrojona, że i sam kaduk wiele by nie wskórał, po drugie, Wołodyjowski, jako dowódca jazdy, nie miał o obronie i zdobywaniu fortec wielkiego pojęcia, o co nie można doń mieć pretensji. Chyba zresztą zdawał sobie z tego chyba sprawę, skoro parł − tu fakty są w krańcowej sprzeczności z legendą wymyśloną przez Sienkiewicza − do uzyskania dobrych warunków kapitulacji i wydostania się ze swymi ludźmi na otwartą, że tak to ujmę, przestrzeń operacyjną. Otóż to właśnie świadczyło o mądrości „Hektora Kamienieckiego”. Kluczowe jest tu zdanie Marii Ludwiki, które cytuje Jasienica (a za nim też Piotr Derdej, autor najnowszego opracowania o obronie Kamieńca, bez wątpienia Klacie znanego): że Polacy, w przeciwieństwie do Niemców czy Hiszpanów, którzy biją się do końca, a na końcu kapitulują, widząc marne szanse po prostu uciekają, idą w rozsypkę, i „wcale tego sobie nie biorą za hańbę, bo zaraz znowu próbują zebrać się do kupy”. Ta zapomniana, staropolska zasada sztuki wojennej, niewątpliwie zapożyczona od wschodnich przeciwników, była bardzo mądra i antycypowała geniusz Napoleona, który, jak wiadomo, wyrażał się w zrozumieniu, iż na wojnie ważne są nie linie frontu, nie żadne, „klucze” ani „punkty przesłonowe”, tylko dwie armie, i trzeba zachować swoją, a zniszczyć wrogą. Sienkiewicz zrobił rzeczywiście krzywdę tym, których sławił, a także tym, których na pokolenie swym dziełem natchnął, z Wołodyjowskim na czele − ale i Klata, choć sam fakt do niego dociera, nie rozumie, na czym ta krzywda polegała. W historycznej rzeczywistości mieliśmy żołnierzy – fachowców, którzy, jak pułkownik Jerzy Wołodyjowski, walczyli, żeby wygrać. Podchodzących do walki, jak sławny generał Patron ze swym genialnym rozkazem: „nie jesteście tu po to, żeby umierać za Ojczyznę, tylko żeby Niemcy umierali za swoją”. Na legendach Sienkiewicza, i wcześniejszych od niego romantyków, wychowały się pokolenia żołnierzy-wariatów, którzy chcieli swe życie rzucać „na stos”, w charakterze „ofiary”. Skutek tego jaki był, widać. Gdyby w krytycznym dla narodu momencie decydowali o nim tacy ludzie, jak pułkownik Jerzy Wołodyjowski, a nie różne Śmigłe Rydze, być może przetrwali byśmy wojnę jako naród, a nie jako stado ogłupiałych niedobitków. PS. Ogłoszenia drobne: w najbliższy czwartek, 5 marca, w starym gmachu BUW na Uniwersytecie Warszawskim o godzinie 20.15 odbędzie się spotkanie pt. Polskość jako źródło przykrości. Wokół "Żywiny" Rafała Ziemkiewicza. W dyskusji udział wezmą Dariusz Karłowicz, Tomasz Terlikowski oraz autor książki. Zapraszają Fundacja Odpowiedzialność Obywatelska we współpracy z NZS i Akademickim Radiem Kampus, no i ja oczywiście.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura