Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej
2447
BLOG

Ziemkiewicz: Dwa wywiady

Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej Polityka Obserwuj notkę 23
Ukazały się ostatnio dwa wywiady, na które chcę zwrócić uwgę zainteresowanym. Pierwszy na portalu fronda.pl., wystarczy więc link: http://fronda.pl/news/czytaj/dobra_literatura_nie_lubi_politycznej_poprawnosci   Drugi natomiast w papierze − w ostatnim numerze miesięcznika „Lampa”. Ponieważ „Lampa” przyśpiesza i wkrótce wypuszcza numer świąteczny (dla zainteresowanych całym blokiem rozmów z konserwatystami − oprócz mnie są tam Wildstein i Wolski − ostatnia szansa) zamieszczam go tutaj. Wersja pochodzi z mojego twardego dysku, więc może się w drobnych redakcyjnych szczegółach różnić od wersji zamieszczonej w piśmie.    O to walczyliśmy, do tego zmierzaliśmy   PAWEŁ DUNIN-WĄSOWICZ: Ostatnio (25 X) opublikowałeś w “Rzeczpospolitej” artykuł o jednoznacznym tytule Wygonić Gombrowicza Conradem.   RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ: Myśl tam zawarta chodziła za mną od dłuższego czasu – że Conrad jest bardziej inspirujący na te czasy, a Gombrowicz raczej już passe.    Rozwinąłeś w nim stanowisko, które wyraziłeś już dwa lata temu w przedmowie do antologii Niech żyje Polska. Hura! - tam również przeciwstawiałeś literaturę opartą na fabule literaturze koncentrującej się na języku i podkreślałeś polityczny podtekst tej sytuacji. Snułeś genezę PRL-owską, kiedy to niewygodny dla władz krytyczny realizm takich pisarzy jak Kazimierz Orłoś czy Marek Nowakowski był tłumiony lansowaniem przedstawicieli tzw. rewolucji artystycznej. W swoim artykule w “Rzepie” kontynuatorom tej drugiej tradycji zarzucasz, że chcą “wyłgać się z przedstawienia nieprawości świata chachmęceniem pokręconą w strukturach narracją”. Przenosisz tamten polityczny podtekst w XXI wiek...   Nie zgadzam się z używaniem tu przymiotnika „polityczny”, chyba że w takim znaczeniu, w jakim słowo „polityka” funkcjonowało w PRL, gdzie przypinano taką łatkę każdemu zaangażowaniu; jak ktoś mówił, że nie wolno bić ludzi albo truć środowiska, to był potępiany za zajmowanie się polityką, choć przeważnie szło tu o sprawy sumienia. Dziś polityka to zaangażowanie partyjne, zaangażowanie w walkę Kaczora z Donaldem – i zostawmy ją na boku, to nie jest temat dla literatury.    Ale rzeczywiście jest problem uciekania pisarzy od obowiązku wymierzania sprawiedliwości światu. Wtedy taką ucieczkę oferowały rewolucje językowe Berezy, dziś rozwadnianie Gombrowicza.    Więc przeciwko czyjej literaturze się w tym momencie zwracasz? Rzucam nazwiska: Masłowska, Kuczok, Witkowski?   Nie chcę lecieć po nazwiskach. Zresztą podałeś akurat na jednym oddechu pisarzy z całego spektrum, od prozy świetnej po zwykłe grafo. Ja nie chcę o Gombrowicza i Conrada wojować z poszczególnymi autorami. W ogóle nie chcę wojować. Przypominam tylko, że literatura ma obowiązki. Jeżeli coś łączy zmierzchłą „rewolucję artystyczną” czasów jaruzelskich z postgombrowiczowską literaturą współczesną, to – powiedziałbym – literacki konformizm. Cała tamta „rewolucja” była produkowaniem kitu, ze świadomością, że to kit, i że właśnie za kit władza płaci apanażami. Komuna wtedy zdychała i nie miała już takich ambicji, żeby literatura ją chwaliła, chciała tylko, żeby literaci bawili się w pseudoawangardowe pierdoły i nie ruszali tematów dla niej groźnych.    Rzeczywiście, mam z czasów młodości uraz do takich zachowań, do kawiarnianego mędrkowania „phi, tania publicystyka, poważna literatura nie powinna zajmować się publicystyką” etc. Było, minęło, pies z kulawą nogą tej „rewolucji” już nie pamięta, wydaje się − powinniśmy to mieć za sobą. A tymczasem, okazuje się, dziś, kilkanaście lat po upadku tamtego systemu wciąż istnieje ten literacki konformizm i trwa ucieczka literatury od jej obowiązków. Dzieją się dokoła rzeczy straszne, a pisarze udają, że tego nie ma, i zamiast reagować, nurzają się w swoich przepastnych bebechach, względnie chowają się w Języku.    Niby wyklinasz język, a jednocześnie nazwisko Żywina, które dałeś tytułowemu bohaterowi swojej najnowszej powieści jest bardzo wieloznaczne.   Ależ ja nie wyklinam pracy w języku! Ale jak ktoś mówi, że sensem literatury jest język, to tak jakby powiedział, że sensem budowania domu są gwoździe, rury i cegły. Język jest narzędziem i trzeba umieć się nim sprawnie posłużyć, a nie twierdzić, że na tym poziomie praca pisarza się wyczerpuje. Literatura ma nam coś opowiedzieć, czymś poruszyć. Zwłaszcza w świecie tak totalnie załganym jak dzisiejsza Polska ma to conradowskie zadanie „oddania widzialnemu światu najwyższej sprawiedliwości poprzez wydobycie na jaw prawdy”. To jest bardzo inspirujące i bardzo aktualne. Natomiast to, czego uczył nas Gombrowicz, czyli uwalnianie człowieka z różnych masek i gąb, generalnie mówiąc z Formy, jest zupełnie ni priczom, gdy żyjemy w czasach kompletnego bezkształtu. Taka była myśl tego szkicu.   Ja miałem wrażenie, że chodziło Ci raczej o opowiedzienie się po stronie realizmu, nawet jeśli jest to - paradoksalnie - realizm fantastyczny. Taki jaki na poważnie uprawiałeś 10-15 lat temu – a nie, przykładowo, obecna proza Jacka Dukaja. Ludzie mają różne potrzeby czytelnicze, a w takiej sytuacji czuję się traktowany jak dziecko, które ktoś chce prowadzić za rękę. Wolę odgadywać samemu jak jest zbudowany świat przedstawiony, a nie żeby ktoś to mi dokładnie tłumaczył.    Jeśli Cię dobrze rozumiem, to nie ma z Twojego punktu widzenia sensu żadna w ogóle krytyka literacka, bo przecież z zasady podpowiada ona ludziom, co i jak mają czytać; i podobnie nie ma sensu pisanie manifestów literackich?     To zajmijmy się konkretnie twoją twórczością. W „Rzeczpospolitej” napisałeś „w sporze pomiędzy tymi, którzy Polskę przyduszają Bezkształtem, a tymi, którzy obstają przy nadawaniu jej Formy, rok 1989 nie stanowi żadnej cezury”. A czy dla ciebie, jako osoby, która wydała pierwszą książkę w roku 1987, pisarza zajmującego się wówczas tylko fantastyką, coś data 1989 r. oznaczała? Przecież już we Władcy szczurów było opowiadanie Głosy z oddali zbudowane na niedopowiedzeniach wokół znalezionej odznaki Polski Walczącej...   Sięgasz do zupełnych juweniliów… Jeśli chodzi o sprawy literackie, to z taką na przykład cenzurą zbyt mocno się w karierze nie zderzyłem. Jak miałem 19 lat zdjęli mi jedno opowiadanie i to w sumie, jak się wówczas zdarzało, przypadkiem. Zamordowano Grzegorza Przemyka i akurat moje opowiadanie Władca szczurów, już zwolnione na szpaltach, komuś się z tym skojarzyło, więc cofnęli je z drukarni.    Dla mnie rok 1989 to była rewolucja przede wszystkim w życiu. W zdychającym PRL wyobrażałem sobie, że będę pisał fantastykę − bo nic innego nie nadawało się do pisania – szybko stworzę coś genialnego i młodo umrę. Taki był generalnie plan. Po '89 okazało się, że nie można żyć z pisania (w PRL się dawało, jak ktoś miał dwie książki łapał się na legitymację w zlepie, jakiś półetacik w redakcji i dorabiał spotkaniami po bibliotekach) i albo pójdę uczyć do szkoły, zgodnie z moim wykształceniem...   ...studiowałeś polonistykę razem z Muńkiem Staszczykiem.   Ja studiowałem, on się opierdzielał. Ale faktycznie byliśmy na tym samym roku. Spora część „Gazety Wyborczej” niestety też, zastanawia mnie, co było w tej grupie takiego, że tyle ludzi poszło do Michnika.   Czytałem w “Wyborczej”, że koledzy angażowali się np. w NZS (Niezależne Zrzeszenie Studentów), a ty nie.    O, to wyjątkowo napisali tam prawdę. Nie angażowałem się na wydziale zupełnie. A co, był obowiązek angażowania się w NZS na wydziale? Ja się wtedy bardzo angażowałem w życie klubowe science fiction, to były bardzo kulturotwórcze miejsca. Nienormalność komuny ściągała tam bardzo ciekawych ludzi, ot, takiego choćby Jęczmyka, wielkiego erudytę i świetnego tłumacza. Albo Wnuka Lipińskiego, który swoich badań i przemyśleń o „realnym socjalizmie” nie mógł zużyć normalnie, na uczelni, w pracy socjologicznej, więc spisał je w formie powieści SF. Przychodzili pracownicy i pasjonaci wszelkich możliwych nauk, było można pogadać ciekawie na każdy temat, od fizyki cząstek elementarnych po angielską poezję mistyczną. Wszystkie moje wtajemniczenia w drugi obieg i literaturę też odbyły się w klubie, bibuła tam przecież chodziła zupełnie bez obcyndalania się, niestety, jeden z kolegów został wkrótce na jej drukowaniu złapany; w efekcie napisał wielką pracę o socjologii więzienia, teraz jest profesorem w Kalifornii i uznanym specjalistą w tej dziedzinie, kto by wtedy pomyślał… Ale generalnie w latach 80. nie wciągnąłem się w opozycję. Może dlatego, że nie trafiłem na ludzi, z którymi miałbym ochotę to robić. A może dlatego, że nie miałem przekonania, żeby cokolwiek praktycznego mogło z tego wyniknąć; przecież dziesięciomilionowa pono „Solidarność” rozsypała się jak domek z kart, komuna, z tymi wszystkimi czołgami i uzbrojoną po zęby kacapią za plecami wydawała się nie do ugryzienia. Postrzegałem wtedy działalność opozycyjną wyłącznie w kategoriach rzucania się na ofiarny stos, a jak już miałem cokolwiek rzucać „na stos”, to pomyślałem, że lepiej się zapiję jako młody-genialny, drugi Wojaczek czy coś takiego. Tylko najpierw chciałem napisać coś wielkiego. Nie wychodziło mi, więc odraczałem egzekucję, aż nagle wszystko się pozmieniało.    Szukałem w tej nowej sytuacji jakiegoś sposobu zarabiania na życie, i czepiłem się dziennikarstwa, komentarza politycznego. I tak się złożyło, że zostałem zaakceptowany w tej roli dużo bardziej niż w roli pisarza. To jest pewien ból, jeśli ktoś marzył o wielkich powieściach, a funkcjonuje na rynku jako autor Michnikowszczyzny.   Jako beletrysta nie-fantasta zadebiutowałeś dopiero trzy lata temu. Co powodowało, że na początku lat 90. swój brak akceptacji dla tzw. grubej kreski i sposobu przeprowadzenia transformacji ustrojowej wyrażałeś w sztafażu kosmicznym? Chodzi mi o powieść Wybrańcy bogów. Zresztą podobnie działał później także Tomasz Kołodziejczak w swoich dwu powieściach.   Zwróć uwagę, że Wybrańcy bogów zostali ukończeni w roku 1988, czyli musiał to być u mnie jakiś błysk jasnowidzenia.   Ale książka ukazała się dopiero w 1991.   Miała pecha. Została najpierw złożona w wydawnictwie, które na fali przekształceń własnościowych zaczęło bankrutować, ale jak pies ogrodnika nie chciało mi książki oddać, choć jej nie wydawało. W końcu za własne pieniądze musiałem do niej prawa odkupić, z doliczeniem inflacji, żeby wydać w „Przedświcie”. Rozjechała się ze swoimi czasami i nie brzmiała tak jak miała brzmieć.    A kiedy po latach pojawił się pomysł wznowienia i zabrałem się za coś, co nazwałem dekurwizacją tekstu, czyli za skreślanie bluzgów − bo nie wiem, co mnie wtedy opętało, ale pisane to było językiem straszliwie plugawym − to podczas tej operacji stwierdziłem, że tekst się broni po prostu jako powieść SF. Bo to  m i a ł a  być powieść SF o zbuntowanej kolonii na jednej planecie, o tym jak ludzie rozwinęli różne zdolności telepatyczne i do czego to doprowadziło, i o tym, że ta zbuntowana planeta w kilkadziesiąt lat po rebelii jest w całym Kosmosie kompletnie osamotniona, ponieważ ludzkość poszła zupełnie inną drogą, a ona się nie załapała.    To był czas, kiedy nie miałem jeszcze innych pomysłów na pisanie niż fantastyka. I tak samo było w latach 90. Wchodziły w to też emocje, bo się wtedy dość mocno zaangażowałem, byłem nawet rzecznikiem prasowym u Korwina-Mikke. Oczywiście, że one przenikały do mojej fantastyki. Cały czas miałem poczucie misji, że muszę ostrzec ludzkość, opisując, ku czemu idzie nasza cywilizacja. I ono się wyczerpało gdzieś w okolicach Walca stulecia. Próbowałem potem napisać jeszcze jedną książkę w tym duchu i stwierdziłem, że nie mam nic do dodania po Pieprzonym losie Kataryniarza, Czerwonych dywanach...  i Walcu właśnie. Kataryniarz dziś wydaje mi się mocno niedoskonały, myślę o wznowieniu Walca, kombinuję, czy nie warto by go rozbudować o jeden-dwa rozdziały, rozwijając warstwę historyczną, tej wirtualnej gry komputerowej toczącej się w przededniu I wojny światowej. Ale to tylko takie udoskonalenie fabularne – jak czytam tę powieść teraz, to merytorycznie nie mam nic do dodania.    Walc stulecia to chyba jedyna twoja książka, którą mógłbyś napisać nie będąc Polakiem żyjącym w Polsce na przełomie XX i XXI w. i mającym poglądy Rafała A. Ziemkiewicza na to, co tu jest w kraju.   Fakt, ona jest raczej europejska z ducha niż polska. Bohater ma nazwisko Bethlen po węgierskim bohaterze narodowym i raczej mało słowiańskie imię Orin. Mieszka w Reims i usiłuje zrozumieć, co w 1914 roku pchnęło Europę do wielkiego, zbiorowego samobójstwa.   Co do tych twoich poglądów, to jesteś zaliczany do pisarzy prawicowych, choć na pierwszy plan wybija się obecnie tak w polityce, jak w twoim pisarstwie kwestia lustracji i krytyki transformacji w 1989 r., co akurat nie jest w gruncie ani prawicowe, ani lewicowe.    Pojęcia prawicy i lewicy zostały bardzo pomieszane. Jeśli nazwiesz mnie konserwatystą, to z tym łatwiej mi się będzie zgodzić.    Ten konserwatyzm pojawia się u ciebie zresztą na innym planie.   W naszym kraju zasadniczy jest spór o jego fundamenty, o Okrągły Stół. O ten dil, który moim zdaniem jest dla każdego uczciwego człowieka nie do zaakceptowania. I dlatego moje późniejsze, po Walcu stulecia, fascynacje skierowały się ku Conradowi.  Praca, którą wykonuję na co dzień, i w której zresztą te wszystkie pasje polityczne się wypalają – nie czuję zupełnie potrzeby wyrażania ich w prozie – sprawiła, że zdałem sobie sprawę, iż żyjemy w świecie głęboko niemoralnym. Umówili się faceci, że jedni będą się mogli nachapać, a drudzy zostaną na ołtarzu pokojowej transformacji wydymani, i wszystko zaprzęgli do obrony tego brudnego dilu. Instytucje, nagrody, które sobie wręczają, laudacje, które sobie prawią, w ogóle tzw. dyskurs medialny, narzucający obraz wielkiego historycznego sukcesu: szli Polacy z obu stron historycznego podziału, jedni przez KOR, drudzy przez KC PZPR, aż się spotkali, porozumieli i zbudowali nam razem wolną Polskę, i teraz dzięki nim mamy paszporty w szufladach, możemy wyjeżdżać i szorować gary w knajpach na całym świecie. I korzystać z tylu atrakcyjnych promocji w supermarketach. I w ogóle „dobrze jest, psiakrew, a kto mówi, że nie, to go w mordę”. Mnie to wkurwia i dlatego piszę to, co piszę. Czy to jest prawicowość? Pewnie tak, przede wszystkim to jest sprzeciw wobec III RP i jej pryncypiów ustrojowych. Ale ja nie chcę wciągać mojej prozy w wojnę. Prowadzę ją jako publicysta – wydałem trzy grube książki: Polactwo, Michnikowszczyzna, Czas wrzeszczących staruszków, które są tym problemom poświęcone i kiedy siadam do pisania prozy, to nie korci mnie demaskowanie mechanizmów rządzących III RP, bo są zdemaskowane już definitywnie, tylko chcę ludziom opowiedzieć historię, która się tu dzieje.   Ale w Żywinie znów zająłeś się demaskowaniem – na poziomie powiatu i tak za wszystkie sznurki pociąga były esbek, wygłaszający w finale apologię Firmy jako wiecznotrwałej struktury.  Wymyśliłem bohaterów, wrzuciłem ich w ten świat i oni teraz po tym świecie chodzą. Nie nazwałbym tego demaskowaniem. Demaskacja zakłada, że ktoś  doznaje jakiejś iluminacji – skądinąd, to zasadniczy element najlepszego z modeli polskiej SF, fantastyki socjologicznej, inspirowanego Orwellem: bohater wierzy, że żyje w świecie doskonałym, ale objawia się jakaś rysa, szczelina, on drąży i odkrywa mechanizmy rządzące tym światem. U mnie tego być nie może. Mój bohater Radek jest dziennikarzem, wie z której strony chleb jest posmarowany, wie doskonale, że prowincją rządzą sitwy i zmowy, niczego nie odkrywa, czego by się nie spodziewał, nic nim nie wstrząsa. To nie demaskacja, to jest koloryt lokalny.   Radek wie, co napisze w reportażu, zanim przeprowadzi wywiady ze swoimi rozmówcami. Domyślam się, że pijesz do swoich kolegów, którzy znaleźli się w “Gazecie Wyborczej” - zauważyłem aluzje do ich kompana specjalisty od Węgier z uwagi na swe pochodzenie, w którym znajduję Krzysztofa Vargę...  Można się tak domyślać, ale generalnie chodziło o to, że ten facet jest z warszawskiej gazety, i to takiej, której sam tytuł budzi na prowincji niechęć.   To że on ma na imię Radek jest echem sprawy sądowej jaką wytoczył ci Konrad Lewandowski? Chodziło o cykl opowiadań o redaktorze Rafale Aleksandrowiczu (wydane w tomie Cała kupa wielkich braci) który był jego zdaniem plagiatem z wymyślonego przez niego wszędobylskiego red. Radosława Tomaszewskiego (Noteka 2015).  Co? Nonsens. On jest Radek, bo ma na imię Konrad, ale mamusia go udupiła i zrobiła z niego Kon-Radka. Imię Konrad w polskiej literaturze jest znane każdemu maturzyście, powinno wzbudzić odpowiednie skojarzenia, i to, że Konrad został schłopięcony na Radka było mi w tej powieści bardzo potrzebne. Z Przewodasem nie miało to nic wspólnego, nawet nie pomyślałem, że on też ma na imię Konrad.   Wracając do Żywiny. Dukaj napisał taką recenzję do “Tygodnika Powszechnego”, nie wiem, czy “Tygodnik” to wydrukował − że Ciało obce było początkiem fali demaskowania III RP w literaturze, a Żywina jest końcem tej fali. Oczekiwany przez wielu ludzi moment zdarcia maski z III RP, który miał przynieść oczyszczenie i generalną zmianę, przyszedł, minął i nic wielkiego się nie stało. Ponawianie demaskacji nie ma sensu, trzeba się zastanowić, co poszło źle i czego teraz chcieć, i „Żywina” jest właśnie o tym.   To w dużym stopniu prawda; „Układ” nie jest w tej powieści stopniowo odkrywaną tajemnicą, tylko po prostu elementem krajobrazu. A cała ta historia jest spleciona z różnych zdarzeń, które miały miejsce w realu. Nie na zasadzie powieści z kluczem, bo mnie to nie interesuje, tylko „prawdziwego zmyślenia”. Wczoraj byłem w Lublinie i tam wszyscy mi mówili, że napisałem powieść lubelską, ponieważ prawdziwy poseł Żywiec, przewodniczący Samoobrony w województwie i wyrokowiec, który tak jak Żywina rozwalił się na drzewie wracając z chlańska miejscowej elity, pochodził właśnie z lubelskiego, z miejscowości o dźwięcznej nazwie Cyców. I to tam właśnie chcieli postawić mu pomnik, argumentując, że szuja czy nie, ale jedyny mieszkaniec Cycowa, który został kimś.   Akurat w Cycowie nie byłem, ale podobnych miast odwiedziłem dużo. Zapraszają mnie często jako pana redaktora z Warszawy. Jest spotkanie, potem idziemy się napić i zaczynają się opowieści. Kto co przekręcił, jak sitwa działa, kto komu daje pracę. I wiesz, co najważniejsze, te historie są wszędzie łudząco do siebie podobne. Historię przedsiębiorcy wykończonego kredytem bankowym znam w ośmiu wariantach, z ośmiu miejsc – tak się w Polsce załatwia ludzi, którzy nie chcą się podziałkować z lokalną sitwą.   Jeśli miałbym szukać conradowskiej postaci w Żywinie, to nie w Radku, ale starym Sewerynie, broniącym beznadziejnej sprawy dworku, który chcą zburzyć deweloperzy. W ogóle poza nim w tej książce trudno o jednoznacznie pozytywne postacie, może jeszcze Arleta – kochanka zmarłego Żywiny...   A wiesz, że jej wątek to jedyna rzecz, jaką w tej powieści od początku do końca wymyśliłem? A dwa miesiące po tym, jak zacząłem pisać, objawiła się w realu w postaci Anety K. I nikt mi w to nie wierzy.    Seweryn to także postać inspirowana jednym z moich wyjazdów. Jako typ powieściowy o tyle nie budzi we mnie sympatii, że reprezentuje sposób wojowania z góry skazany na przegraną, taki w stylu Radia Maryja – gdzie przeciwko temu, co przynosi nowoczesność, wyciąga się sztandary Armii Krajowej, księdza Skorupkę i takie rzeczy, które ludzi mało porywają. Lubię takich dinozaurów, ale nie wiążę z nimi żadnej nadziei na poprawę w Polsce. Bardziej, jeżeli już, sympatyzuję z inną postacią Żywiny – radnym Kucią. To jest trochę taki mój Gajowiec. Utożsamiam się z tym, co mówi: że nie ma potrzeby, aby dziś ktokolwiek umierał za ojczyznę, ale jest potrzeba, aby każdy jej poświęcił 3-4 godziny w tygodniu. Można to uznać za mój neopozytywistyczny program – tych kilka godzin w tygodniu każdy powinien poświęcić na działalność społeczną. Nie w partiach politycznych, ale społeczną, obywatelską – jakąkolwiek kto chce, nawet w Krytyce Politycznej. Byle tylko pamiętał o podstawowej zasadzie, że środki uświęcają cel.   Co do Radka – bardzo lubię tę postać, bardzo się z nim zżyłem. Z moich bohaterów jest to jeden z ciekawszych, jakich wymyśliłem.   Na pewno jest to bogatsza kreacja niż Robert z Kataryniarza.   Kataryniarz to było jeszcze moje dawne pisanie, kiedy główny bohater był silny, wygrywał...   Bethlen z Walca - który uległ pokusie i świecie rządzonym polityczną poprawnością surowo za to został ukarany – jest w swej niedoskonałości bliższy Radkowi.  Do Kataryniarza włącznie moi bohaterowie radzili sobie ze światem. A potem,  zauważ, potem już w każdej następnej powieści bohaterem jest irytująca pierdoła. Człowiek słaby, przetrącony... Nic na to nie poradzę. Jakoś nieudacznicy okazali się dla mnie ciekawsi.  Na Walcu stulecia się coś zamknęło. I ze względów tak zwanych życiowych, i zmiany mojego podejścia do pisania, o podejściu do fantastyki i prozy realistycznej nie wspominając.   Później elementy fanstyczne stanowiły tylko dodatek do satyry doraźnej, jak w przypadku Całej kupy wielkich braci.  Nie ma już po Walcu nic do wymyślenia?   Nie, nie składam takich deklaracji, bardzo możliwe, że wrócę do fantastyki.    Przeczytałem właśnie Eurodżihad Marcina Wolskiego, rzecz bardzo podobną do twoich Czerwonych dywanów i poniekąd Walca – dla niego zagrożenie islamskim fundamentalizmem ciągle stanowi dobrą pożywkę do powieści sensacyjnej.   W latach 90. wydawało mi się, że nie mam kłopotu ze sobą, tylko mam kłopot ze światem zewnętrznym. Dlatego bardziej mnie interesował Chomeini i jego duchowe potomstwo niż to, co się dzieje w duszy. Poza tym, jeśli chodzi o literaturę, to miałem takie poczucie, że to co robię jest cholernie ważne. Walc stulecia to była straszliwa kaskaderka – otwartym tekstem opisywać rozkład swojego pożycia, opisywać swój pozamałżeński romans, ze szczegółami łatwo dla osób zainteresowanych rozpoznawalnymi, a potem wydać to drukiem i starać się nie myśleć, co będzie, jak żona przeczyta [śmiech]. To była jazda, której dziś nie mogę zrozumieć. Ale wtedy wydawało mi się, że to, co piszę, będzie wieczne i nie można się opierdzielać – jeśli życie osobiste się rozpadnie, to trudno, napisanie dobrej powieści jest tego warte  Po różnych przejściach późniejszych doszedłem do wniosku, że literatura wcale nie jest tak strasznie ważna. Wracając do recenzji Jacka Dukaja, stąd w Żywinie jest – jak on pisze – „niższa temperatura”. Po części tak. Stąd mi się pojawił Radek, zdystansowany, oschły, obawiający się jakiegokolwiek poważnego zaangażowania.   Nie chcę używać takiego frazesu, że Ziemkiewicz z roku 2008 jest kim innym niż ten z roku 1998, ale niewątpliwie trochę się zmieniło.    Wspomniałeś, że dziś nie jesteś zadowolony z Kataryniarza – czy to dotyczy tylko kreacji bohatera, czy także zawartej w tej powieści wizji cyberrozbioru Polski dokonanego przez Wspólnotę Europejską  i Rosję?  Na pewno ta książka z dzisiejszego punktu widzenia jest zbyt prosta w swoich diagnozach. Wtedy to było bardziej przebojowe, dziś oczywiście takiej powieści nie mógłbym napisać, czuję już wobec niej zupełną obcość. Także zaangażowanie głównego bohatera jest zaangażowaniem młodzieńczym, mimo iż jej akcja zaczyna się od uświadomienia sobie przez niego, że już nie jest młody, kiedy patrzy w swoje odbicie w lustrze. Dziś jestem z jednej strony dużo bardziej szczęśliwy, z drugiej dużo bardziej zgorzkniały. Nie mam takiej wiary, że jeśli opiszę wielkie rzeczy, które dzieją się na świecie, to coś w związku z tym ulegnie zmianie. Raczej skupiony jestem na drobnych rzeczach, które przydarzają się przeciętnym ludziom. Stąd zmiana optyki, zmiana metody – z fantastyki na prozę realistyczną.    Od dłuższego czasu nie bazuję na schemacie utożsamiania się z głównym bohaterem. Radek, tak jak każdy bohater w literaturze, to jestem „ja możliwy” w innych okolicznościach. Porównałbym to generalnie z tzw. metodą Stanisławskiego w teatrze – wpadłem na to porównanie dzięki żonie, która jest aktorką. Konstruowanie bohatera literackiego wygląda podobnie: musisz w sobie odnaleźć te emocje i świadomie skonstruować postać. Zrobiłem to i – przyznaję – bardzo Radka polubiłem, chociaż ma on rozmaite dziwactwa podpatrzone u ludzi młodszych o lat kilka. Zresztą jestem bardzo ciekaw, bo nie mam jeszcze żadnych recenzji rówieśników mego bohatera (* 1972), czy uznają go za wiarygodnego.   Mówiłeś, że ze względów ekonomicznych nie mogłeś zostać pisarzem profesjonalnym. Z ciekawości zapytam, jaki procent twego budżetu rodzinnego pochodzi z uprawiania beletrystyki?  Znikomy. Znaczący procent stanowią wpływy ze sprzedaży książek publicystycznych – Michnikowszczyzna i Polactwo wjechały już w okolice 50 tys. egz. i cały czas po kilkaset książek miesięcznie się sprzedaje.   Kiedyś mówiłem, że jak piszę powieść, to czuję się, jakbym okradał żonę i dzieci. Z pisania tekstów do gazet pieniądze są nieporównywalnie większe. Na szczęście mamy gdzie mieszkać [tu Ziemkiewicz opowiada jak połączył w jedno najpierw dwa małe mieszkania w bloku, a następnie dołączył do nich trzecie, na co przydały się pieniądze z Michnikowszczyzny], choć spłacam też kredyty i to niestety w euro.    Nie czuję się pisarzem takim, jak dziesięć lat temu, kiedy tworząc Walc stulecia byłem w stanie poświęcić wszystko, żeby napisać dobrą powieść. Dzisiaj bym absolutnie tego nie zrobił, gdyby literatura miała przykładowo szkodzić życiu rodzinnemu.  Pewnie dlatego, że tatusiem zostałem. Jak człowiek ma dzieci, to myśli zupełnie inaczej. To jest największe przejście, jakie człowieka w życiu spotyka, od momentu kiedy myśli tylko o sobie, do momentu, kiedy ma takie stworzonka, które po nim łażą, piszczą, szarpią go za uszy i mówią do niego „taciu!”. To jest zupełnie inna sytuacja i pisanie, wszelka kariera schodzi na plan bardzo daleki.    Mówisz, że Żywina zamyka falę literatury demaskatorskiej, ale jest bezsprzecznym faktem, że inne powieści nurtu teczkowego jak Dolina nicości  Wildsteina – która ukazała się zresztą z twoją rekomendacją na okładce – czy Noblista Wolskiego osiągnęły znaczące nakłady jak na beletrystykę.   Ja pisząc Żywinę nie myślałem o tym, żeby załapać się na koniunkturę. Zresztą – co widać po skrzydełkach obwoluty – podejmowałem po napisaniu pewne starania, by nie zostać włączonym w ten nurt. Bardzo bym nie chciał by pisano o literaturze prawicowej podając nazwiska Łysiak, Wolski, Wildstein, Ziemkiewicz... Nie tam, żebym miał coś przeciwko temu, co napisali, tylko uważam, że ja napisałem zupełnie coś innego. Powieść, która nie ma być ani prawicowa, ani lewicowa, tylko opowiadać o tym, jak człowiek dojrzewa do podjęcia pewnych wyzwań w życiu.    Zwracam też uwagę na to, że jak na razie w mojej macierzystej „Rzeczpospolitej” miałem najgorszą recenzję – Krzysztof Masłoń wydziwiał, że nie wie, czy to jest romans, czy thriller. Natomiast bardzo życzliwie przyjął powieść Eustachy Rylski, pochwalił Przemysław Czapliński – też nie żaden prawicowiec. Na promocji dość chwalił Sławomir Sierakowski... Dochodzą głosy z okolic nie kojarzonych z prawicą. Być może jest to pocałunek śmierci dla tej książki.   Tak jak entuzjastyczna recenzja Między nami dobrze jest Masłowskiej w „Rzepie”? Byłem niedawno na dyskusji organizowanej przez Krytykę Polityczną w Bytomiu świeżo po jej wywiadzie dla „Dziennika” i usłyszałem tam głosy, że zdradziła lewicę, bo śmiała powiedzieć, że rozumie ludzi słuchających Radia Maryja.    Poważnie? Trzeba mieć nieźle nakopane, żeby myśleć w takich kategoriach. Ja jak dotąd nie słyszałem, że zdradziłem prawicę, co prawda, może dlatego, że w Żywinie ważny jest bardzo konserwatywny wątek pochwały ojcostwa, co zresztą  podchwycił w recenzji Tomasz Terlikowski.  Ale wydaje mi się, że publikacje „Rzeczpospolitej” i „Wprostu” naginają zamiłowanie do konserwatywnej formy literackiej do konserwatywnych poglądów, w prosty sposób to wartościując.    Wolałbym, żeby każda powieść była rozpatrywana jako dzieło osobne. Co jest niewątpliwe, to że jest taka nisza rynkowa, którą tu nazwałeś „powieścią teczkową”. I zdaje się, że włada nią „Gazeta Wyborcza”, tyle, że au rebour. Przez pierwsze dwa-trzy miesiące sprzedaży Noblisty Wolskiego sprzedało się, hm, żeby nie zdradzać cudzych tajemnic, powiedzmy X egz., a jak potem „Wyborcza” walnęła na całą stronę artykuł Andermana jeżdżący po Wolskim jak po łysej kobyle, że prawicowy grafoman, to w ciągu trzech tygodni sprzedało się następne X plus jeszcze parę tysięcy. Z Doliną nicości było podobnie po miażdżącej recenzji Blumsztajna.    Mówimy o socjologii literatury – najwidoczniej powstało zapotrzebowanie na coś takiego, co nazywa się literaturą IV RP. Ale ja mam taki bonus, że zawarłem umowę z Bertelsmannem na pieniądze z góry. Teraz to już zmartwienie wydawcy, nie moje, czy książka się sprzeda.    Bardziej zależy mi, aby zachować osobność, aby nie wpisano mnie w nurt powieści prawicowej, niż na tym, by załapać się na ten sam nakład, co Wildstein i Wolski, o Łysiaku nie wspominając.    Wracając do konserwatywnej formy literackiej - w latach 80. i na początku 90. ja i moja ekipa przyjmowaliśmy, że piszemy rzemieślniczą prozę, nie jesteśmy żadni pojebani artyści, tylko paperback writers, piszemy dla pieniędzy, jak nam kto odpowiednio zabuli, jesteśmy w stanie napisać wszystko itd. Takie pozerstwo, chyba raczej przekora, niż rzeczywiste przekonanie; jak patrzę teraz, to wszyscy piszemy pa duszam.    Chyba oni nie wydają w Fabryce Słów? Tam nie można jednego od drugiego autora odróżnić.   Prawdę mówiąc tak. Jest to pewien pomysł na sukces rynkowy. I jest to w pewnym sensie to, co postulowaliśmy ja, Grzędowicz, Piekara dwadzieścia lat temu. Że powinna istnieć liczna, solidna, rozrywkowa produkcja SF na poziomie rzemieślniczym i dopiero od niej będą odbijać się arcydzieła – tak jak odbijają się Dukaj i Huberath. Patrzę na to dziś jak na wizję spełnioną bez swojego udziału i nie mogę powiedzieć, żebym był z tym sukcesem jakoś bardzo szczęśliwy. Ale o to walczyliśmy, do tego zmierzaliśmy. Tyle że myśleliśmy, że to się spełni z woli autorów, którzy będą chcieli tak pisać, a spełniło się z woli wydawcy.    Warszawa 31 października 2008Rafał A. Ziemkiewicz  

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka