Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej
6899
BLOG

Ziemkiewicz: The Nightmare of IV RP strikes again, part II

Publicyści Rzeczpospolitej Publicyści Rzeczpospolitej Polityka Obserwuj notkę 31

 Miłośnicy filmowych horrorów potwierdzą tę prawidłowość: potwór, którego w pierwszym filmie można się naprawdę przestraszyć, w kolejnych „sekwelach” staje się, wbrew zamierzeniom twórców, coraz bardziej groteskowy. Coś podobnego przydarzyło także reżyserom kampanii wyborczej Bronisława Komorowskiego. Widmo IV Rzeczpospolitej, którym trzy lata temu straszono polską obrazowanszczinę ze znakomitym skutkiem, wyciągnięte ponownie dla mobilizowania uciekającego na działki i wakacje elektoratu „Polski Jasnej” okazuje się raczej śmieszyć, niż przerażać, jak gutaperkowy zombi z wypożyczalni wideo.

 
Trzy lata temu establishment medialny, który obecnie gorąco wspiera kandydata PO, właśnie za pomocą tego widma usiłował skłonić Donalda Tuska do nader ryzykownego ruchu: zawarcia koalicji z SLD, LPR i „Samoobroną”. Tak egzotyczny sojusz miał najpierw odsunąć Jarosława Kaczyńskiego od władzy, a następnie postawić go przed sądem i zniszczyć całkowicie jako człowieka i polityka. Wielu zajadłym wrogom IV RP wydawało się bowiem oczywiste, że wystarczy powołać sejmową komisję śledczą i wyzwolić prokuratury spod „pisowskiej” władzy, a w ciągu kilku miesięcy przedstawią one niezbite dowody przestępstw Kaczyńskiego i Ziobry. Uważali oni też, że owe przestępstwa i nadużycia władzy są tak rozległe, że bez takiej operacji nie ma w ogóle sensu rozpisywanie wyborów, bo Kaczyński i tak je sfałszuje, a Ziobro zastraszy PKW.
 
Tusk oparł się tej propagandzie − jak można przekonać się w czytelniach czasopism, skrajnie histerycznej − choć sondaże dobrze mu wtedy nie wróżyły. Najwyraźniej nie popełnił błędu salonów i nie uwierzył we własną propagandę.
 
Po nieoczekiwanym zwycięstwie PO droga do rozliczania „zbrodni” IV RP stanęła jednak otworem. I dość szybko początkowa pewność, iż szuflady poprzedniej władzy pełne są kompromitujących dokumentów, zaczęła się rozpływać. Utworzono sejmową komisję śledczą, zwaną „naciskową”, która miała odnaleźć i udowodnić nadużycia PiS (mówiąc nawiasem, zwycięzcy całkowicie zaprzeczyli tu swoim poglądom sprzed wyborów, kiedy to głosili, że takie komisje mają sens tylko wtedy, gdy mają kontrolować władzę, a nie opozycję). Mimo trzech lat wytężonej pracy i celebrowanych przed kamerami przesłuchań jak dotąd nie zdołała ona znaleźć niczego konkretnego, a ostatni rok był wręcz już tylko pozorowaniem aktywności. Do zaprzyjaźnionej prasy wyniesiono jako wielkie sensacje przecieki o jakichś drobnych naruszeniach mało istotnych urzędniczych procedur, a i one okazywały się w uruchamianych potem postępowaniach dyscyplinarnych mocno naciągnięte. Wszyscy widzą, że mit o nadużyciach władzy okazał się, mówiąc językiem prawniczym „nie polegać na prawdzie”, i tylko swoiście pojmowany honor nie pozwala sejmowej większości się z niej wycofać.
 
Krótki był też medialny żywot sensacji o uszkodzonym (jak sugerowano: celowo, dla zniszczenia śladów) laptopie byłego ministra sprawiedliwości. Po konferencji, na której minister Ćwiąkalski z namaszczeniem prezentował ułamaną klapkę komputera, i długotrwałym rozsmakowywaniu się w marzeniach, jakie to dowody zbrodni znajdą się na jego twardym dysku, salonowe media nabrały wody w usta. Okazało się, że nie ma tam niczego, poza scenariuszem Patrycji Koteckiej, a samo mechaniczne uszkodzenie było prawdopodobnie, jak od razu mówił były minister, skutkiem przypadku.
 
Podobnie, cichutko kończyły żywot inne nagłaśniane sensacje, jak choćby ta o rzekomym zdradzeniu przez Ziobrę tajemnic śledztwa Jarosławowi Kaczyńskiemu, który nie był wtedy premierem. Mechanizm za każdym razem był taki sam − najpierw szumne ogłoszenie, że znaleziono dowody zbrodni IV RP, wybity na pierwszych stronach news o skierowaniu zawiadomienia do prokuratury, liczne publikacje, wywiady, komentarze. Potem wiele miesięcy milczenia prokuratury i w końcu, po wielu miesiącach, malutka informacja gdzieś w kąciku dwunastej strony, że prokuratura zapomnianą już na śmierć sprawę umorzyła z powodu nie stwierdzenia znamion przestępstwa. O niektórych umorzeniach nawet nie poinformowano. W chwili obecnej bodaj ostatnim jeszcze nie umorzonym − choć też nic nie słychać, aby je jakkolwiek prowadzono − jest postępowanie prokuratury w Rzeszowie w sprawie zarzutów nadużycia władzy postawionych Mariuszowi Kamińskiemu na okoliczność „afery gruntowej”. Ale i tu ten sam finał wydaje się oczywisty; postawienie byłemu szefowi CBA zarzutów, już po tym, jak wątpliwości rozstrzygnął sąd orzekający w sprawie winnych afery, było tylko formalnym pretekstem do usunięcia go z funkcji, nawiasem mówiąc, z oczywistym naruszeniem przez premiera prawa.
 
Równie żałośnie jak starania komisji sejmowych i prokuratur wypadła też zapowiadana przez Julię Piterę „prawdziwa walka z korupcją”, która okazała się polegać na sprawdzeniu wydatków ze służbowych kart byłych ministrów. Udało się jej ustalić, że największe wydatki reprezentacyjne w rządzie PiS miał Radosław Sikorski oraz znaleźć nierozliczony odpowiednią fakturą zakup dorsza za złotych polskich osiem i groszy kilka. Gdyby coś podobnego przydarzyło się komuś z PiS, wszystkie telewizyjne kabarety rechotały by z tego dorsza obowiązkowo cztery razy w każdym programie. 
 
Z braku miejsca nie sposób wymienić wszystkich umorzeń i wszystkich żałosnych kompromitacji, jakimi skończyło się szukanie owych mitycznych „zbrodni IV Rzeczpospolitej”. Pozostały gołosłowne oskarżenia Leppera i Giertycha, co rzekomo miał im mówić Kaczyński w cztery oczy, niejasne aluzje byłego premiera Marcinkiewicza, już w jego „pudelkowym”, a nie politycznym wcieleniu, spora liczba rzuconych kiedyś i nigdy potem nie podjętych doniesień prasowych powołujących się na anonimowych informatorów… I ugruntowane wśród wiernych czytelników i słuchaczy salonowych mediów przekonanie, że Kaczyński dopuszczał się rzeczy strasznych, bo przecież tyle o tym mówiono i każdy słyszał.
 
Gdy więc sztab wyborczy Bronisława Komorowskiego zaczął odgrażać się, że przypomni zbrodnie IV RP, sam nastawiłem ciekawie uszu − świetna okazja, przypominajcie! Chętnie dowiemy się wreszcie konkretów. Niestety, była to kolejna niedotrzymana obietnica wyborcza. Znowu usłyszeliśmy o tym, że Kaczyński porównał przeciwników politycznych do ZOMO (co nawet gdyby było prawdą wydaje się śmieszne w porównaniu z tym, co dzień w dzień wygadują Niesiołowscy czy Palikowi) i o „dusznej atmosferze” tamtych rządów. Słowo „atmosfera” stało się słowem kluczem. Atmosfera jest z natury uczuciem subiektywnym i jeśli ktoś twierdzi, że czuł się tak lub owak, nie ma sposobu, by powiązać jego odczucia z jakimkolwiek konkretem.
 
Konkretem jedynym jest fakt, że Barbara Blida popełniła samobójstwo. Co prawda mimo usilnych starań sejmowa komisja nie zdołała powiązać tego samobójstwa z jakimkolwiek działaniem byłego rządu (a próbowano wszystkiego, od teorii o morderstwie po tezę o specjalnie przeszkolonej psychologicznie funkcjonariuszce, która miała urządzić nieboszczce przyśpieszone pranie mózgu albo ją zgoła zahipnotyzować), niczego też nie dopatrzył się jak dotąd sąd, rozpatrujący wniosek Henryka Blidy o odszkodowanie. Ale dla potrzeb propagandy wystarczy powtarzać, że przyczyną samobójstwa podejrzanej była owa „atmosfera”. I liczyć na to, że większość Polaków po prostu nie wie, iż prawo nie pozwala prowadzić  postępowania wobec zmarłych, więc ciążących na Blidzie oskarżeń zweryfikować prokuratury ani sądy po prostu już nie mogły. Mogła to zrobić komisja posła Kalisza, ale przez cały ten czas, dzieląc każdy włos na czworo, nie znalazła ona czasu na przesłuchanie „śląskiej Alexis” i innych kluczowych dla sprawy świadków, tych, których zeznania Blidę obciążyły.
 
Cóż jednak znaczą fakty w świecie zdominowanym przez emocje, którymi można zarządzać piarowskimi sztuczkami? Skoro Beacie Sawickiej wystarczało się rozpłakać przed kamerami i biadolić, że ją zabijają, to i kandydatowi na prezydenta wystarcza wybrać się z kamerami na grób i pokazać wdowca, twierdzącego, że tylko wybór Komorowskiego pozwoli wyjaśnić śmierć jego żony.
 
Czy prezydent w istocie może w takiej sprawie cokolwiek wyjaśnić? W takim samym stopniu, jak dać studentom zniżki w komunikacji miejskiej. Uwagi szalikowców PO uchodzi nawet fakt, iż takie postawienie sprawy jest publicznym oskarżeniem o tuszowanie domniemanej zbrodni rządu Tuska i komisji Kalisza. Wszystko ustępuje dojmującej potrzebie odświeżenia zamierzchłego strachu przed widmem IV RP. A logika, a elementarny rozsądek? Te mówią wszak, że jeśli Kaczyński w Belwederze ma oznaczać „powrót” IV RP, to IV RP istniała aż do samej smoleńskiej katastrofy, a nawet kilka godzin dłużej, do chwili, gdy wykorzystując bezlitośnie tragedię PO objęła pełnię władzy…
 
Ale wszyscy wiemy, jak to jest z horrorami. Żeby w ogóle dało się oglądać, trzeba zupełnie wyłączyć mózg.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka